piątek, 4 kwietnia 2014

Rozdział 4

Przepraszam, że musieliście tyle czekać. Mam sporo nauki, bo zbliżają mi się testy. Liczę jednak na to, że ten rozdział zrekompensuje Wam to wyczekiwanie :)



Jimmy trzymał się za rękę, a wokół niego było pełno potłuczonego szkła. Staliśmy przez moment w bezruchu, rozglądając się po całej kuchni.
-Co się stało?!- wydobył z siebie Robert.
-Moja ręka… boli… - wysyczał przez zęby Jimmy. Ocknęłam się momentalnie i zręcznie omijając kawałki szkła znalazłam się przy nim. Spojrzałam na dłoń szatyna, jego palce były dość mocno poparzone.
-Trzeba to schłodzić – wcisnęłam jego rękę pod chłodną wodę, nie czekając na jakąkolwiek reakcję z jego strony.  Jimmy tylko zacisnął zęby, ale po chwili chyba poczuł ulgę. W między czasie dałam znak ‘gapiom’ żeby poszli po miotłę i zaczęli sprzątać.
-Coś ty zrobił? –podniosłam wzrok na chłopaka.
-No...no… no nic. Samo się jakoś tak wylało prosto na moje palce… - wymamrotał, po czym spojrzał na mnie i lekko się uśmiechnął – Ale teraz już mniej boli dzięki tobie.
Odwzajemniłam niepewnie uśmiech i już chciałam coś odpowiedzieć, gdy nagle ni stąd, ni zowąd wyrósł przede mną Robert.
-Ale dasz radę grać? – w jego głosie było słychać nutkę strachu.
-Jasne… - odparł Page z dużym zawahaniem. – A bynajmniej spróbuję… Przecież nie odwołamy koncertu. Z resztą to nie byłoby w stylu Zeppelinów – uśmiechnął się blado.
-No i z takim Jimmym się przyjaźnię – powiedział Robert, pokazując prawie wszystkie zęby w szerokim uśmiechu i szturchnął lekko przyjaciela. W tym czasie wyciągnęłam z zamrażalnika jedyną mrożonkę, owinęłam w papierowy ręcznik i podałam poszkodowanemu.
-Może już nie bierz się za robienie herbaty – uśmiechnęłam się lekko.
-Widać nie mam do tego predyspozycji – zachichotał Jimmy. – Zostanę przy gitarze.
Gdy sytuacja została opanowana i wszystko się uspokoiło wróciliśmy do salonu, a Plant postanowił przygotować nam coś do picia. Jemu na szczęście nic się przy tej czynności nie stało.
-Zaczęłaś opowiadać o tym jak nas znalazłaś – uśmiechnął się szeroko Jones, odpalając papierosa – Proszę dokończ. Ale ze szczegółami.
-Ze szczegółami powiadasz? Dobrze – rozsiadłam się wygodnie na fotelu – Pewnego dnia zostałam sama w domu. Usiadłam na brązowo – pomarańczowej kanapie, kiedy pod plecami poczułam coś twardego. Okazało się, że był to jasnoniebieski album ze zdjęciami, wypchany po same brzegi…
-Dobra, ale nie aż tak szczegółowo – poprawił John Paul, na co tylko cicho zachichotałam.
-Z albumu wypadło zdjęcie, które wam pokazałam. – ciągnęłam dalej – Postanowiłam zapytać mamę kto to, ale zanim wróciła z pracy zdążyłam znaleźć waszą płytę winylową. Oczywiście przesłuchałam ją i od razu mi się spodobała. Gdy już miałam możliwość porozmawiania z matką to zręcznie omijała temat, ale po dwóch czy trzech dniach, postanowiła mi wszystko opowiedzieć. Wiecie co się okazało? Że miała pełno wycinków z gazet, zdjęcia, wywiady z wami. Pozwoliła mi wszystko przeczytać i nawet znalazła artykuł, w którym były wypasane wasze kolejne koncerty. Najbliższy był miasto obok, więc pojechałam. Tak właśnie zaczęło się moje jeżdżenie za wami. – przerwałam, żeby się napić, obserwując reakcję chłopaków.
-Wiem! – ożywił się nagle Robert i klasnął w dłonie – Widziałem cię kilka razy w pierwszym rzędzie!
-Nawet się uśmiechnąłeś – zarumieniłam się lekko. –Wcale nie przepychałam się do przodu na każdym koncercie, skądże…
-Ty to masz zapał – poczochrał mnie blondyn. Obrzuciłam go złowrogim spojrzeniem i poprawiłam włosy. – Zastanawia mnie tylko ta linia pokrewieństwa między Bonzem a twoją mamą…
-Margaret to moja przyrodnia siostra… - wtrącił nagle John. Zaskoczyło mnie to, ponieważ sama tak do końca nie wiedziałam jak wygląda drzewo genealogiczne tej „rodziny”.
-Mówiłeś, że to twoja dobra znajoma – zdziwił się Jimmy.
-Bo to wszystko się tak strasznie pokomplikowało i wspólnie uznaliśmy, że najlepiej będzie jeśli niewielu ludzi będzie wiedziało o naszych rodzicach – westchnął Bonzo. – Z resztą mniejsza o to.
-Dlaczego przestaliście rozmawiać? – rzuciłam szybko, byle podtrzymać temat, bo (jak już wspominałam) jestem ciekawska.
-Naprawdę nieważne – wymamrotał.
-No powiedz – spojrzałam mu w oczy, chyba po raz pierwszy – proszę.
-Eh… urodziłaś się ty i jakoś tak nam zanikł kontakt… - powiedział jeszcze ciszej. Na tą wiadomość westchnęłam cicho i wbiłam się w fotel. Chłopcy zaczęli nerwowo spoglądać po sobie, aż w końcu Peter przerwał narastającą ciszę, wpadając do pokoju.
-Ludzie się już schodzą, dajcie im jakiś przedsmak. –rzucił w pośpiechu i chciał już wyjść, ale chyba poczuł niezbyt wesołą atmosferę panującą wśród nas- Co się stało?
-Aaa wiesz… poparzyłem się troszeczkę – powiedział Jimmy po chwili namysłu.
-E tam, dasz radę – machnął ręką Grant i tak po prostu wyszedł.
-On zawsze wie co powiedzieć – pokiwał głową Page i podniósł się z kanapy – Chodźcie chłopaki, damy im ten „przedsmak”. – wykonał gest palcami i zwrócił się do mnie – a ciebie zapraszam do pierwszego rzędu, no chyba, że wolisz stać za kulisami.
-Wiesz, może jednak zostanę na backstage’u i dam innym możliwość oddychania tym samym powietrzem co wy – uśmiechnęłam się i powędrowałam  za kulisy.
Jak się okazało, pod sceną było już mnóstwo ludzi, dlatego Zeppelini od razu zaczęli grać pełną parą. Oglądając ich na żywo od razu można było poczuć, że są w swoim żywiole. Dali świetne show, które myślę, że zaspokoiło wszystkich rządnych dobrego, silnego rocka. Jedyne o co się martwiłam to o lewą dłoń Jimmyego. Widać było lekki grymas bólu na jego twarzy, w końcu nie było to drobne poparzenie. Mimo wszystko dzielnie dotrwał do końca. Po ostatnim „Communication Breakdown” żegnając się z fanami, uradowani zeszli ze sceny i przybili sobie piątki. Byli troszkę zmęczeni, ale bardzo podekscytowani. Coś jakby… napełnieni radosną energią. 
Chłopcy zaczęli się przebierać i co chwilę któryś rzucił: „A widzieliście jak to zrobiłem?” „A tamto uderzenie Bonza?” „Musimy to pospisywać wszystko gdzieś, bo może się przydać”. W pewnym momencie Peter wpadł do nas, oznajmiając, że zostało pół godziny do przylotu samolotu. Tuż za nim, bez najmniejszych skrupułów wszedł mały chłopczyk.  Blondynek spojrzał na nas z wielkim uśmiechem na twarzy.
-Cześć – powiedział wesoło w pewnym momencie.
-Cz-cześć – odparliśmy chórem nieco zdziwieni.
-Jak masz na imię? – spytałam małego gościa.
-Rick – odparł entuzjastycznie.
-A ile masz lat, Rick? – ciągnęłam dalej.
-Dziewięć – po tych słowach zignorował mnie i podszedł szybko do Jonesa. –Świetny koncert. Kiedyś założę zespół i będę wymiatał na basie tak jak ty.
John chyba poczuł dumę, bo momentalnie się uśmiechnął i poczochrał lekko Ricka.
-Przyjdę na twój koncert – dodał uradowany. Blondynek aż podskoczył z radości.
-A nauczysz mnie grać? – spojrzał błagalnymi oczkami na Johna. Ten chyba się lekko zmieszał, ale chwycił bas i pokazał Rickowi podstawy. Wyglądali uroczo.